Maria Ulicka

Oczywiście – nie chodzi o radzieckich żołnierzy, członków tejże armii, tylko o mieszkańców koszalińskiej ulicy. Tam, w piętrowym domu przy rogu Gwardii Ludowej, spędziłam dzieciństwo i wczesną młodość. Na dole mieścił się sklep spożywczy, mieszkali państwo Wanke, a od podwórka – zegarmistrz Kupiecki. Na piętrze – państwo Tycowie i my, czyli Szczepańscy.
Przed domami – maleńkie trawniczki, nawet z kwiatami, wzdłuż chodników – piękne drzewa, a na jezdni – ślady po tramwajowych torach, które wywiozła z Koszalina imienniczka naszej ulicy… Przy rogu Zwycięstwa – apteka i sklep spożywczy, nieco dalej – najpierw piwiarnia, a potem – kawiarnia „Muszelka” („Adwokacka”), piekarnia i sklep mięsny. Za Gwardii Ludowej po stronie piekarni – w kilkupiętrowym budynku – chyba Powiatowa Rada Narodowa i kawałek Urzędu Miejskiego z Urzędem Stanu Cywilnego (wielu znajomych –  w tym  współzałożycielka „Dialogu” Stenia Tomaszewska –  brało tam ślub). Na Armii Czerwonej mieściło się też pogotowie, minimum dwa przedszkola, radio, Komenda Chorągwi i Hufca ZHP, Wojewódzki Ośrodek Doskonalenia Kadr Oświatowych, Wojewódzka Biblioteka Pedagogiczna… Do „Muszelki” ojciec wysyłał mnie z kanką do mleka po piwo, a pyszny chleb kupowało się w piekarni – najpierw prowadzonej przez najstarszego brata Steni Tomaszewskiej Ludwika Wójcika, potem przekazanej WSS „Społem”. Z „Muszelką” mam też związane późniejsze wspomnienia – tam wypiłam pierwszą lampkę wina marki „Istra” i  słuchałam piosenek po wrzuceniu do grającej szafy odpowiedniego pieniążka, w tym – piosenki „Bo twoje oczy błyszczą jak gwiazdy” Ryśka Poznakowskiego i Ulickiego. Tam spotykałam wielu wspaniałych ludzi, w tym Józefa Szantyra. Lekarz-chirurg Józef Szantyr, dyrektor najpierw powiatowego, potem miejskiego i wreszcie wojewódzkiego szpitala, mieszkał w Koszalinie od sierpnia 1945 roku. Dzisiaj – jako zasłużony współtwórca koszalińskiego szpitalnictwa, spoczywa w Alei Zasłużonych… Pamiętam, jak mówił do mnie  w „Muszelce” – dziecino, masz takie drobne rączki, powinnaś być ginekologiem… Wiele lat później wysiadywałam już w „Adwokackiej” z Jadzią Ślipińską, Czesią Czechowicz i innymi znajomymi, jedząc pyszne pierożki z mięsem lub z kapustą i rozprawiając o koszalińskiej kulturze.


Ulicą Armii Czerwonej chodziło mnóstwo ludzi. Wtedy się bowiem spacerowało, a nie – jeździło własnymi samochodami bądź taksówkami.  A ci, którzy pozostawali w domach – otwierali okna, kładli na parapetach poduszeczki i wygapiali się na chodzących. Ja z mamą obserwowałyśmy ruch uliczny z pierwszego piętra, a w domu naprzeciwko – Romek Skeczkowski ze swoją mamą –  z parteru. Romek! Cóż to był za ciekawy człowiek! Urodził się w 1946 roku w Połowynce na Syberii. W Koszalinie skończył Szkołę Podstawową nr 1 i Liceum Ogólnokształcące im. Dubois. Był absolwentem Wydziału Historii Uniwersytetu Gdańskiego, gdzie w 1983 roku obronił doktorat nt. „Żegluga bałtycka we wczesnym średniowieczu”. Ale zanim go obronił – w „jedynce” był moim przybocznym w drużynie harcerskiej i nosił dumny przydomek Winnetou. Całe swoje życie zawodowe poświęcił koszalińskiej oświacie i nauce. Był współzałożycielem Bałtyckiej Wyższej Szkoły Humanistycznej, w której do połowy czerwca 2000 roku pełnił funkcję kanclerza. Był inicjatorem powołania Instytutu Kultury Filmowej oraz reaktywowania Koszalińskich Spotkań Filmowych „Młodzi i Film”. Jest autorem wielu książek i publikacji, poświęconych m.in. okresowi wczesnego średniowiecza, historii administracji, żegludze bałtyckiej i pomnikom prawa. Roman miał wielką wyobraźnię i jeszcze większe marzenia. Może przyczyniły się do nich choć trochę nasze wspólne harcerskie wędrówki i długie, nocne rozmowy przy ogniskach?  Bardzo chciał, żeby Koszalin mocno zaznaczał się na naukowej i kulturalnej mapie Polski i Europy. Dlatego właśnie zainicjował powrót do wspaniałej tradycji koszalińskich festiwali filmowych oraz wymarzył sobie – i zorganizował w Koszalinie –  humanistyczną uczelnię, której kłopoty w ostatnim okresie jego życia na pewno nie pomogły mu w powrocie do zdrowia…

 

 

O jednym Józefie już napisałam. A teraz – o drugim, mieszkającym na naszej ulicy. Józef Ciosek, bo o nim będzie mowa, przed wojną uczył na Kielecczyźnie – tam poznał zresztą moją mamę, nauczycielkę, a nawet kierowniczkę szkoły w Lipsku. W Koszalinie pełnił wiele funkcji – był dyrektorem Wojewódzkiego Ośrodka Doskonalenia Kadr Oświatowych, wicedyrektorem Okręgowego Ośrodka Metodycznej, nauczycielem w Liceum im. Broniewskiego, członkiem prezydium i pracownikiem Wojewódzkiego Komitetu ZSL. A przede wszystkim – był ojcem przyjaciela Ryśka Andrzeja Cioska i Staszka, ambasadora PRL w ZSRR, a po rozpadzie Związku Radzieckiego – do 1996 roku – przedstawiciela dyplomatycznego RP w Federacji  Rosyjskiej. Józef Ciosek miał duże kłopoty z kręgosłupem, sylwetka skrzywiła mu się, najlepiej wyglądał i czuł się, jeżdżąc na rowerze. Ale humoru mu nigdy nie brakowało. Szarmancki, pięknie opowiadał, w tym – wspaniałe

kawały i dowcipy. Wiem o tym trochę z autopsji, więcej – z opowiadań Ryśka, który u państwa Ciosków bywał bardzo często…
W jednym „odcinku” nie da się opowiedzieć o wielu ludziach. Na koniec tej części wrócę więc na chwilę do spacerów mieszkańców Koszalina po Armii Czerwonej. Najczęściej prowadziły one na Chełmską Górę, gdzie oglądali z wieży krajobrazy, posilali się w uroczej restauracji, oglądali występy w amfiteatrze… A my, harcerze, potrafiliśmy nawet dojść pieszo do samego Sianowa!!!