Rozmowa z Renatą Barecką, córką Jadwigi Giedroyć, kurierki polskiego ruchu oporu, organizatorki trasy przerzutowej pomiędzy Polską a Węgrami podczas II wojny światowej.

– Wywodzi się Pani ze znakomitej litewskiej rodziny Gedroyciów, wasze szlacheckie korzenie sięgają  niemal początków Litwy. Co może Pani powiedzieć o swoich przodkach?

– Wywodzę się z rodziny szlacheckiej, moja babcia była księżną, a mama księżniczką. Moim dziadkiem był Władysław Giedroyć,  Rodzina Giedroyciów to stary ród litewski, który miał majątek na Litwie. Ten majątek przepadł, gdy mego pradziadka wywieziono na Sybir za udział w powstaniu. Moja mama, Jadwiga Giedroyć urodziła się w majątku w Miękiszu Nowym, natomiast ja  i mój brat przyszliśmy na świat w Żubraczym, w Bieszczadach. Ta posiadłość została kupiona w 1928r. jako posag dla mamy, przez babcię de Purbaix  która z pochodzenia była Belgijką. Co do ojca, Marka Marii Kociatkiewicza, to pamiętam że był po wyższej szkole handlowej i pracował jako główny księgowy w browarze w Żywcu,  herbem rodowym rodziny jest Doliwa. Gdy wybuchła II wojna miałam 4 lata.

– Oczywiście członkom rodziny wpajano odpowiednie wychowanie?

– Tak, wpajano nam wymogi dobrego wychowania, jak na przykład to że nie można było odejść od stołu wcześniej, niż skończyli jeść rodzice. A mama potrafiła jeść bardzo powoli.. Inna rzecz, że moja babcia była bardzo uzdolniona muzycznie, pamiętam jej koncerty fortepianowe, spotkania towarzyskie.

– W sumie to było życie beztroskie, ale nastały inne czasy, inne realia. Jest w Pani sporo z przedwojennej arystokratki?

-A właśnie nie, beztroskie nie było i było dalekie z tego co pamiętam od wielkopańskiego życia. Większość czasu zajmowało gospodarowanie majątkiem, administrowanie, praca ojca. Jestem zwykłym zjadaczem chleba (śmiech). Nie mam służby, jak Pan widzi żyję zwyczajnie. Majątek w Bieszczadach już dawno przejęło państwo, nie obca mi była wojenna bieda ani po wojnie-praca. Natomiast pozostała mi zasada, że dobre wychowanie i inteligencja to rzeczy ponadczasowe. I niestety, nie nauczą tego żadne studia ani uniwersytety.

 

 

– Z Jerzym Giedroyciem z paryskiej „Kultury” była Pani w bliskim kontakcie?

– Nie, mocniej był z nim zżyty wuj Witold Giedroyć.

– Cofnijmy się do września 1939 roku. Wkraczają Niemcy, Rosjanie, wali się Polska, wszędzie panika i niepewność. Co się wtedy działo z waszą rodziną?

– We wrześniu byliśmy wszyscy w Swaryniach, gdy wkroczyli Rosjanie. Udaliśmy się następnie do Antonówki i do Żubraczego, blisko granicy, co dawało jakąś szansę przetrwania. Ojciec z bratem mamy, Witoldem, zdecydowani byli iść na Węgry aby zaciągnąć się do wojska.

-Pani ojciec nie brał udziału w kampanii wrześniowej?

 

– Nie, natomiast przez Włochy, Szwajcarię, Francję- gdzie walczył w 1940r. – dotarł do Anglii. Tam dosłużył się stopnia porucznika. Po powrocie do kraju w 1947 roku ojciec ujawnił się i zdegradowano go do stopnia kaprala.

– Mogło być gorzej, tamtych czasach wracających z zachodu uważano z zasady za szpiegów i zdrajców komunistycznej Polski. Ale wróćmy do zimy 1939/1940. Co działo się z Pani mamą ?

– Tak, ojciec miał dużo szczęścia, chociaż nasze pochodzenie było stale tematem tabu… Nie można było nawet po wojnie o tym głośno opowiadać. Mama natomiast przeszła granicę i udała się do ambasady polskiej w Budapeszcie, chciała jeszcze złapać ojca i przejść z całą rodziną. Niestety spóźniła się, ojca już nie było. Mama nie znała nikogo w Budapeszcie, ani w  ambasadzie, po prostu poszła w „ciemno”. Musiała tam zrobić dobre wrażenie, bo zaproponowano jej, by została kurierką tworzącego się w Polsce ruchu oporu, późniejszego AK.

– Generał Tokarzewski, zaraz po kapitulacji Warszawy rozpoczął dopiero tworzenie zbrojnego podziemia, wszystko organizowane było spontanicznie. Jak Jadwiga Giedroyć zabrała się za swoje zadanie?

– Ustalono trasę przerzutową „Las”, kurierzy którzy jeszcze utrzymywali kontakt z ambasadą polską , przechodzili przez nasz dwór w Żubraczym, mama przeprowadzała ich na Węgry i wracała. Kurierzy z Węgier też się u nas zatrzymywali. Zostały opracowane punkty kontaktowe, szlaki. Z opowiadań mamy pamiętam, że przywiozła z Węgier 60 tys. ówczesnych złotych, aby podziemie w Polsce mogło je ostemplować, żeby były ważne. Mama przestała być kurierką w 1943r.

– Pani mama musiała być dzielną kobietą, żeby podejmować takie ryzyko w czasach wojny..

– Wie Pan, mama była wysportowana, umiała posługiwać się bronią palną, świetnie jeździła na nartach, konno. I miała charakter. Gdy raz zabłądziła w górach, wróciła dopiero po dwóch dniach, a jedyne co miała ze sobą to była tabliczka czekolady. Innym razem jeden z kurierów zabłądził w lesie, nie trafił do dworu. Natknął się na Ukraińców, ci go pobili i obrabowali. Generalnie Ukraińcy mieszkający w okolicy byli do nas nastawieni wrogo. Polak odzyskał przytomność i resztą sił dowlókł się do nas. Tymczasem któryś z Ukraińców dowiedział się o tym i doniósł Niemcom.  Baliśmy się czy Niemcy nie zastrzelą wszystkich. Do dziś słyszę stukot niemieckich żołnierskich butów.

– Ten kurier ocalał?

– Tak, mama miała z nim jeszcze krótko po wojnie kontakt. Udało mu się wyjść cało, bo mówił świetnie po niemiecku i wytłumaczył się, że szedł na handel. Żołnierze i tak go zabrali, ale przeżył.

–  A jak się wam  żyło na co dzień wśród wojennej zawieruchy?

– Co tu dużo opowiadać, było ciężko. Pamiętam że w 1943 roku zmarł dziadek, wieści od ojca przyszły dopiero pod koniec 1943 r, ojciec przesłał z Edynburga zegarek, który mama sprzedała. Zdarzało się, że jedliśmy otręby z pokrzywą, lebiodą, piekliśmy placki na płycie. Mieliśmy też krowy. Ogółem było nas dwie kobiety i sześcioro dzieci, bo doszła do nas ciotka z czwórką dzieciaków. Za próbę pomocy Żydom, ciotka omal nie straciła życia.

– Próbowała kogoś ukryć?

– Nie, chciała przeszkodzić w egzekucji, bo dowiedziała się że niedaleko domu Niemcy rozstrzeliwują Żydów. Natychmiast pobiegła w tamto miejsce. Zaczęła temu oficerowi tłumaczyć coś po niemiecku, a on jej rzucił coś w stylu: „zamknij się , bo z Tobą też zrobimy porządek!”. Ciotka nie miała wyjścia, dała za wygraną, ale niech Pan sobie wyobrazi, że Niemcy po nią przyjechali, szukali jej. Na szczęście udało jej się schować w lesie, a nas uratowały krzyżyki na szyi. Bo Niemcy jak je zobaczyli to zrozumieli że jesteśmy katolikami i nas zostawili.

– Pani opuszczała podczas wojny Żubracze?

– Tak,  to pamiętam doskonale, byłam z mamą w Warszawie na usunięciu migdałków. Na ten zabieg poszły właśnie pieniądze ze sprzedaży tego zegarka od ojca. Wyjechaliśmy ze stolicy 31 lipca 1944 roku, dosłownie tuż przed wybuchem powstania. Potem, ciotka zabrała mnie i brata do Sanoka żebyśmy się uczyli, a mama po wyzwoleniu otworzyła sklep w Ciśnie. Po wojnie działały jeszcze aktywnie bandy UPA, i chociaż nam akurat nic się nie stało, to słyszałam o morderstwa, grabieżach.

– No właśnie, jakie były te powojenne losy?

– O powrocie ojca już Panu wspominałam, natomiast wcześniej, bo w 1946r wyjechaliśmy na zachód Polski, do Nysy. Mama pracowała tam jako nauczycielka rysunków i matematyki, ojciec pracował najpierw w Opolu, potem w Gryficach. Potem wylądowaliśmy w Białogardzie i wreszcie w Koszalinie. Tutaj ojciec organizował NBP, mama pracowała w biurze koszalińskiej Filharmonii. Rodzice byli aktywni społecznie, mamę odznaczono wieloma odznaczeniami polskimi i angielskimi.

– A Pani historia?

– Nic melodramatycznego w niej nie ma. Pobrałam się z mężem w latach 50-tych, mamy dwoje dzieci, ja pracowałam w administracji, mąż natomiast był budowlańcem. Wiedziemy spokojne i szczęśliwe życie.

Rozmawiał: Tomasz Wojciechowski