Maria Ulicka

Był upalny, lipcowy dzień. Miałam kilka lat i wraz z mamą wysiadłam z pociągu w Koszalinie. Jechałyśmy aż z Radomia. Dosłownie na kilka tygodni, no – na dwa miesiące najdłużej. Ojciec oddelegowany został do pracy w przedsiębiorstwie zajmującym się techniczną obsługą rolnictwa. W listach do Radomia pisał, że w Koszalinie pracuje tymczasowo i że najprawdopodobniej osiedlimy się w jakimś wielkim mieście nad morzem. Ładnie tu – pisał – dużo zieleni, czyste powietrze, blisko morze. Nie przypuszczałam wtedy, że Koszalin stanie się moją najbliższą ojczyzną, miejscem nauki i późniejszej pracy.
Ojciec miał czekać na dworcu, ale nie czekał. Wspominał w liście, że może wyjechać „w delegację” i wtedy musimy poradzić sobie same. Adres znałyśmy dobrze. Zmęczone długą podróżą, szłyśmy bardzo wolno. Ulice – prawie puste. Ulica Zwycięstwa – wąska, na jezdni – „kocie łebki”, dużo gruzów porośniętych trawą i kwiatami. Naprzeciwko poczty, przy rogu Piastowskiej – dom „ straszydło”, a właściwie kikut domu z młodymi brzózkami w środku. Plac przed Urzędem Wojewódzkim – pełen piachu i zwałów dużych kamiennych płyt. Na początku Armii Czerwonej w późniejszej „Adwokackiej” – piwiarnia z długą, chyba cynkową ladą.
I wreszcie – budynek, w którym mamy zamieszkać. Niewielki, jednopiętrowy. Na parterze – sklep spożywczy. Po krętych schodach wchodzimy na piętro. Mieszkanie niezbyt ładne, pokoje w amfiladzie, trochę krzywe. Ale od strony podwórza jest oszklona weranda opleciona prawdziwymi winogronami, z okna w kuchni widać drzewa owocowe i gruzy, na których w przyszłości stanie restauracja „Victoria”. Mama siada przy stole, sąsiadka podaje herbatę. Ja – wybiegam na podwórko. Świeci słońce, po trawie biegają dzieci, skrzypi huśtawka umocowana na grubym konarze gruszy. Ile masz lat – pyta jakaś roześmiana dziewczynka. Niedługo zaczniemy chodzić do szkoły – mówi. A szkoła jest blisko za rogiem ulicy, to ten wielki dom z czerwonej cegły…

 

***
Wystawimy „Królewnę Śnieżkę” – oznajmia pan Czesław Kuiński, kierownik szkoły i opiekun koła polonistycznego. Macie już za sobą udaną inscenizację fragmentów II części „Dziadów”, pora na prawdziwe, duże przedstawienie. A mówi to do uczniów klas piątych, szóstych i siódmych. Następne miesiące – to czas wytężonej pracy, prób czytanych i sytuacyjnych, a dla rodziców – szycia strojów i przygotowywania dekoracji. Wreszcie – premiera. Na prawdziwej scenie, w Wojewódzkim Domu Kultury , przed salą zapełnioną uczniami koszalińskich szkół. Straszliwa trema. Jestem Śnieżką, która nie dość, że śpiewa piosenki, to jeszcze –dwa razy efektownie pada na scenie.  Raz – w lesie, ze strachu, a drugi raz – otruta zdradzieckim jabłkiem. Myśliwy (Leszek Mytnik, dziś – prezes koszalińskich pionierów)),który z litości nie zabija mnie tylko zostawia samą w lesie – głaszcze mnie po głowie w niewłaściwą stronę. Korona ze srebrnego papieru niebezpiecznie chwieje się, ale, na szczęście, nie spada. Przedstawienie szczęśliwie dobiega do końca. Krasnoludki cieszą się, że królewicz (Renek Czajkowski) ratuje mi życie. Kurtyna opada, gromkie brawa. Jeszcze tylko – pamiątkowe zdjęcia, na których dziś z trudem można rozpoznać wielu znanych mieszkańców Koszalina.

***

Całe moje dzieciństwo związane było z harcerstwem. W organizacji uczyliśmy się społecznego działania. Dobrze pamiętam wyprawy do Domu Harcerza.Tam, w królestwie Zbyszka Ciechanowskiego, pierwszy raz w życiu zobaczyłam pod mikroskopem pantofelka.
-2-

Tam też pierwszy raz tańczyłam na podeście zbitym z desek wzniesionym  w ogrodzie z okazji jakiegoś święta. Letnimi wieczorami bawił się tak zresztą cały młody i trochę starszy Koszalin. Koło „Muszli” przy Piastowskiej, przed Ratuszem , na Chełmskiej Górze.
Ferie  zimowe i wiosenne spędzaliśmy zazwyczaj poza domem. Organizowano na przykład całodzienne „choinki” dla dzieci z różnych szkół  Koszalina, a klasy lekcyjne zamieniały się wówczas w sale baśni, teatralne, filmowe, taneczne, wreszcie – przeznaczone na wspólny posiłek. Chodziło się też na ślizgawkę  koło stadionu „Bałtyku”. Naszą mistrzynią była pięknie jeżdżąca na łyżwach pani Pikutowska.Siedzibą harcerstwa był przez pewien czas jeden z budynków PKS-u. Tam też podczas ferii odbywało się wiele imprez dla dzieci. Gwarno było na nich, tłoczno i bardzo wesoło.
Nie nudziliśmy się w Koszalinie, mimo braku dyskotek i telewizji. Pomagaliśmy odgruzowywać miasto, budowaliśmy amfiteatr na Chełmskiej Górze, zbieraliśmy makulaturę i butelki na „harcówkę” (dzisiejszy Klub Nauczyciela”). Chcieliśmy, żeby nasze miasto było  coraz piękniejsze. Śpiewaliśmy o nim często : ”W Koszalinie, w Koszalinie, kiedy nocą księżyc lśni, chłopiec też śni o dziewczynie, no, bo  o kim miałby śnić ?”

***
Był rok 1957. Kończyłam szkołę podstawową. Druhna  Maria Adamczyk (dziś Stachowska), niewiele od nas starsza nauczycielka geografii i drużynowa, zaproponowała wyjazd na obóz harcerski. W szarych mundurach, z obrzędowością i harcerskim ceremoniałem. Do Tuczna, koło Wałcza. Oczywiście – jedziemy całą drużyną. Przed wyjazdem – harcerskie próby. Pojedzie tylko ten, kto je przejdzie pomyślnie. Nieżyjący dziś wspaniały druh Kazik Lewandowski jest bezlitosny. Plecaki należy dobrze spakować w niezwykle krótkim czasie. Chyba nie pojadę, bo nie mam menażki. Na szczęście, pożycza mi ją Rysiek Ulicki, harcerz z „jedenastolatki”.
Obóz żeński usytuowany jest przy szkole, obok cmentarza, w nocy boimy się okropnie. Druhowie obozują w głębi lasu, nad jeziorem. Któregoś dnia wybieramy się z druhną Adamczyk na „podchody” do męskiego obozu. Wszystko idzie dobrze, Ale nagle słychać trzask potrąconej suchej gałążki. Wartownicy pojawiają się natychmiast i  biorą nas do niewoli. Obieramy ziemniaki i pomagamy w  innych  zajęciach. Po kilku godzinach druhowie odprowadzają nas do obozu. Przy dźwiękach akordeonu Witka Stachowskiego. „Oprawcy”  oddają  pechowców w ręce komendantki obozu Wandy Miller i  oznajmiają, że nie warto ich podchodzić, bo nas złapią i potraktują dużo gorzej…
Późnym lipcowym wieczorem – przyrzeczenie harcerskie. Każdy przyrzekający ma starszego opiekuna, który kładzie mu rękę na ramieniu i bierze odpowiedzialność za jego dalsze harcerskie działanie. Moim i Ryśka był Jurek Dębski.
Z Tuczna wyjeżdżamy do Złotowa na kilkudniowy zlot. Punktem kulminacyjnym jest defilada, do której trzeba się przygotować. Harcerskie władze są zadowolone .Tak będzie i kilka lat później – w 1960 roku pod Grunwaldem,  gdzie zdobywamy w ogólnopolskim współzawodnictwie harcerskim pierwsze miejsce. Prezentowaliśmy się wtedy okazale, mieliśmy przepiękne akcesoria obrazujące nasze związki z morzem. Byliśmy młodzi, sprawni i bardzo dumni z przynależności do Ziemi Koszalińskiej.

***
Egzamin do szkoły średniej. Coś tam o Kochanowskim, życiorys Mickiewicza. Idzie mi dość gładko.  I nagle – zupełna pustka w głowie. Gdzież ten Mickiewicz umarł? Chyba w Paryżu. Profesor Zofia Witczyńska  zdumiona  podnosi brwi. Na pewno w Paryżu? Na pewno
– to ja nic nie wiem. Chyba przepadłam na egzaminie, bo dopiero na korytarzu przypomnia-
łam sobie o podróży Mickiewicza do Konstantynopola. Jednak nazajutrz – jestem na liście przyjetych. W klasie pani profesor „od polskiego” Zofii Witczyńskiej.
Czas płynie bardzo szybko. Wkuwanie matematyki, która tylko dzięki wybitnym zdolnościom profesor  Teresy Korolewicz jakoś wchodzi do głowy. „Czary” na chemii u profesora Trząskowskiego. Elegancki francuski z panią dyrektor  Jadwigą Jelec. Wycieczki i obozy koła geograficznego z panią profesor Wąs. Kibicowanie meczom , w których często grał  profesor od wuefu Lech Żyła. Regularne wizyty w teatrze, którego kolejne premiery są wielkimi wydarzeniami w życiu kulturalnym Koszalina. Sekundowanie wspaniałym przedstawieniom dopiero co powstałego „Dialogu”, dzięki któremu  przeżywamy tragedię Antygony i dramat Czarowica. Konkursy recytatorskie z Henryką Rodkiewicz i Jadwigą Ślipińską w jury. Spotkania z Władysławem Broniewskim i młodym Czesławem Kuriatą. Słuchanie młodzieżowych zespołów wokalno-muzycznych, świetnych „Krystynek” Artura Krzyżostaniaka, pierwszych piosenek  Ryśka Poznakowskiego i Ryśka Ulickiego, oglądanie występów młodziutkiej Kasi Sobczyk… Koszalin jest już zupełnie innym miastem. Odbudowanym i rozbudowującym się szybko. Coraz częściej w rozmowach licealistów pojawia się pytanie – co robić dalej?
Wiosna 1961 roku była bardzo ciepła. Matura – poważna i wcale niełatwa. Wszystkie egzaminy ustne zdawaliśmy w jednym dniu. Abiturient wchodził do sali i przesuwał się po prostu od komisji do komisji. Wychodził – spocony jak mysz. Ale najczęściej – już dojrzały.
Słoneczny brzask powitał nas po całonocnym balu maturalnym w szkolnej auli „Dubois”. Żegnaj szkoło! Za kilka dni wyfruniemy w świat dorosłych, do wielkich miast na studia. Ola Gaszyńska, Tadek Życki  i ja – wybraliśmy Kraków. Ale przecież – po kilku latach – mnóstwo byłych uczniów naszej klasy wróci do Koszalina, żeby tu, w naszym pięknym mieście założyć rodziny, żyć i pracować.