Wieś liczyła 125 mieszkańców, z których większość była rybakami i rolnikami, inni pracowali w lotniczej stacji ratownictwa morskiego albo jako robotnicy wydmowi, bo wydmy musiały być pod stałym nadzorem. Wymagały stałych napraw i obsadzania roślinnością.
Opowiadano, że przed wielu laty Czajcze było znacznie większe niż dzisiaj, jednak z biegiem czasu Bałtyk zabrał dużo lądu. Przed laty mierzeja została przerwana, można to było jeszcze naprawić, ale zaniechano. Gdy nadchodził sztorm szczególnie baczono na wydmy.
We wsi były 32 domy, w tym 4 letniskowe, których właściciele mieszkali poza wsią. Była też remiza strażacka – nazywano ją „domem sikawkowym”; był dom – wędzarnia, ale od dawna nie używana i zawalił się. 8 domów miało jeszcze dachy kryte strzechą, inne były kryte papą albo czymś innym. Wodę pitną czerpano ze studni, niektórzy mieli już pompy. Oświetlenie zapewniały lampy naftowe, niektórzy oświetlali gazem z butli, a trzech (Freyerowie, Rausch i Wilhelm Parnow) miało prąd elektryczny z wietrznej turbiny. Dzięki temu też we wsi był telefon. Wiejska ulica była piaszczysta.
Chrzty, śluby, pogrzeby załatwiano we wsi Jamno. Tam był kościół i cmentarz. Konfirmanci czyli kandydaci do bierzmowania na nauki chodzili do Osiek i tam też byli wyświęcani. Zawarto pewne porozumienie, bowiem przez jezioro Jamno do wsi Jamno było niedogodnie, dzieci szły poprzez wieś Łazy, kto miał rower to na nim.
Zimą chodzono po lodzie. Każdy, kto miał łyżwy korzystał z nich. Były to komiczne przedmioty. Nazywano je „Holendrami”, szkielet był z drewna, pod nim mocowano metalową szynę zagiętą z przodu jak rogal. Przez drewno, z przodu i z tyłu przechodziły skórzane kapki, przez które przeciągano wiązania mocujące buty i cholewiaki. Takie rzeczy mieli przede wszystkim rybacy.
Jezioro Jamno pokryte było czasem lustrzanym lodem. Wtedy używano lodowych ostróg, przywiązywanych pod stopami. Były to metalowe blaszki z czterema ostrzami pod spodem, jak gwoździe. Używały ich przeważnie kobiety., które zima przeprawiały się przez jezioro do Łabusza i dalej konnym wozem na targ do Koszalina. Dwa razy w tygodniu był dzień targowy: w środę i w sobotę. Najpierw podwoził na targ pewien chłop z Łabusza, otrzymywał za to przeważnie ryby. W późniejszych latach w Łabuszu stał autobus z przyczepą, na którą ładowano kosze z rybami i inny bagaż. W Koszalinie zbywano ryby, robiono zakupy, do czego oczywiście używano innych koszy i zaraz udawano się w drogę powrotną.
Gdy któraś kobieta zachorowała, wtedy wszystko musiał przejąć mąż. We wsi był oczywiście kupiec- sprzedawca, ale on miał niewiele towaru. Poza tym był to całkiem zwariowany człowiek, bo gdy zamarzło jezioro, to nawet swoim samochodem jeździł po nim na przełaj. Było to bardzo niebezpieczne, w lodzie było wiele otworów na sieci wykonanych przez rybaków, raczej nieoznakowanych, groziło wpadnięciem pod lód.
Raz w tygodniu konnym wozem przyjeżdżał człowiek z piekarni – pan Hass z Mielna- przywoził pieczywo, jadąc dalej do Łaz.
Oczywiście posiadano zwierzęta domowe jak rowy, świnie, kozy, kury, kaczki, gęsi, indyki, psy i koty. Niektórzy oprócz ziemniaków mieli też buraki cukrowe i sporządzali dla siebie syrop, również buraki pastewne. Dzięki temu mieli ludzie dużo swoich zasobów.
W niektórych domach były komory wędzarnicze , gdzie samodzielnie sporządzano wędzonki. Ci co nie mieli, wszystko musieli dowozić do pewnego gospodarza w Łabuszu, który robił to swoim sumptem, w większości za ryby.
Wcześniej gospodarze sami wytwarzali masło, ale od wielu lat mleko dostarczali do mleczarni w Osiekach, bo należeli do spółdzielni. Najpierw odbierano konwie mleczne. Miano tzw. „kozła mlecznego” –wysoki stolik, przy wiejskiej drodze, na którym stawiano konwie z mlekiem. Gdy podjeżdżał człowiek odbierający, to nie musiał koniecznie zsiadać z wozu, a konwie były bardzo ciężkie. Jednak w ostatnich latach trzeba było te konwie dostarczać do kupca pana Potratza. Miał on dwa małe konik, wóz i człowieka, który woził konwie do mleczarni i z powrotem. Każdy gospodarz miał bloczek z numerem i nazwiskiem, ten sam numer był na konwiach, tak że wiedziało się, co do kogo należy. Na tym bloczku zamawiano, co miało być przywiezione – czy masło, ser, twaróg i maślanka. Do maślanki posyłano specjalną małą konwię. Wszystko wracało razem z serwatką.
Maślankę dostawały świnie, jeśli były w zagrodzie. Na Boże Narodzenie przeważnie je ubijano i sprzedawano. Kupowano następne prosiaki. Jak nie było świń, maślankę dawano krowom.
Przy końcu miesiąca dokonywano rozliczenia, orientując się, czy jeszcze coś się należy w gotówce albo nie. Mleko było kontrolowane, oddzielnie dla każdego dostawcy: ilość, czystość i zawartość tłuszczu.
We wsi było pastwisko wspólnotowe, w stronę Unieścia. Gospodarze kto®zy posyłali tam swoje krowy, musieli mieć do tego uprawnienie i to dla konkretnej ilości krów – inaczej corocznie trzeba było dopłacać. Ale kto miał łąkę przyjeziorną, to również tam wypasał , jednak musiały być dobrze uwiązane, bo inaczej uciekały. Krowy wypasano od Zielonych Świąt do 1.października.
Krowy dojono trzy razy dziennie. Rano o 6-tej człowiek wypasający stado rozpoczynał swoją grę na piszczałce od końca wsi, wtedy ludzie wypuszczali swoje krowy, bo wiedzieli o co chodzi.
Gdy powracał ze zwierzętami z wypasu, to wiedziały już dobrze gdzie mają iść, komu przynależą. Krowy pasał człowiek z psem i piszczałką. Najpierw obcy, potem ktoś ze wsi, a ostatnio sam właściciel przez tyle dni, ile miał krów, po nim robił tak następny. Gdy kolejka się kończyła, zaczynano od początku. Jeżeli posługiwano się obcym pastuchem, ale ze wsi, to przez tyle dni, ile było krów, należało zapewnić mu pełne utrzymanie. Ten człowiek – pastuch na Boże Narodzenie, jako podziękowanie, otrzymywał od każdego właściciela jakiś mały prezent: ziemniaki, coś z uboju, również ciasto. W zimie pracował dla rybaków, pomagając przygotować osprzęt rybacki. Wracały do obejścia o 12-tej i ponownie były dojone, pozostając na noc w stajni, dostawały paszę i czekały ranka. Gdy krowy szły na łąki w stronę Unieścia, to po drodze było coś jeszcze – stromy mostek. Zawsze musiały przez niego przechodzić. Niektóre były już oswojone, ale inne nie chciały wchodzić, cofały się. Próbowały przepłynąć nurt kanału, ale było to bardzo niebezpieczne – wartki nurt mógł je porwać do Bałtyku. Ten mostek musiał być taki stromy, bo rybacy przepływali pod nim z jeziora na morze i z powrotem. Każdego roku kanał musiał być przez rybaków pogłębiany szuflowaniem, bo wciąż się zapiaszczał; brali w tym udział też rybacy z Unieścia. We wsi był też budynek wędzarni, w którym ryby wędzono, znajdował się daleko od domów z uwagi na niebezpieczeństwo pożarów.
Czajcze kończyło się przy kanale przepływowym, jeszcze połowa terenu bazy lotnictwa ratownictwa morskiego należała do wsi.
Ci, którzy łowili w jeziorze Jamno, nazywani byli bogatymi – zarabiali dużo pieniędzy łowiąc węgorze, ale tracili przy sztormie swój osprzęt, tak jak często ci, co łowili na Bałtyku. Nie każdy mógł łowić na Bałtyku czy na Jamnie. Trzeba było mieć udział w jeziorze albo jego połowę. Jamneńskie jezioro należało do miasta Koszalin. Czasami te udziały były przekazywane jako spadek do innej miejscowości, była też możliwość kupienia. Ale tylko przez rybaków.
Byli kontrolowani od ilości rybołóstwa, czy przestrzegali przepisów. Jeśli użyto sprzętu do dużych ryb, a pozwalano na małe – musieli je wyrzucić z powrotem wszystkie.
Zawsze wielu łowiło wspólnie, bo kilku było potrzeba do załogi, każdy miał jakieś zadanie. Rybacy pragnęli zawsze wielu synów, by nie musieli łowić z obcymi, czasem dochodziło do sporów. Zaś kobiety potrzebowały córek do gospodarstwa domowego.
Posiadano dwie łodzie – dużą i małą. Ta mała służyła do połowów, a duża transportowano wszystko , nawet siano z drugiego brzegu jeziora, bo wchodziła cała fura. Czasami była to też trudność, kiedy nadeszła burza i nie uważało się, czółno mogło się wywrócić. Jednak nie każdy rybak miał dwa czółna, byli zdani na innych. Sianokosy były dwa razy w sezonie, nazywało się to: przedkosy i podkosy. Schodził na tym cały dzień, brano ze sobą jedzenie.
Zanim jezioro zamarzło, czółna zostały wyciągnięte na brzeg i przewrócone do wysychania. Potem były sprawdzane i na wiosnę posmarowane smołą, jeszcze raz. W lecie, kiedy „kwitła” woda, łowiono ryby siecią ciąganą i wędkami na węgorze- na długim sznurze, w określonych odstępach od siebie. Na wędkach dżdżownice.Kiedy padało i było ciepłe powietrze, jechało się czółnami z wielu chłopami na kartoflane pole zbierać te dżdżownice, nocą z latarnią i garnkiem. Potem rybacy dobierali się w pary i raz dwa to przerabiali.
Jeśli ryby z jeziora nie zostały sprzedane od razu, to we wschodniej części Jamna miano duże drewniane skrzynie (kasty), podziurawione. Tu były trzymane ryby. Skrzynia była mocowana za trzcinami tak, aby ryby dostawały powietrza i pokarm. Skrzynie malowano, nazywano je „ czekaczkami”, były zamykane.
W czółnie musiało być 4 mężczyzn, musieli mieć ratunkowe kamizelki, kompas
i oświetlenie – olejowe lampy. Rybacy potrzebowali tylko spojrzeć w niebo i wiedzieli, czy nadejdzie burza. Jednak przychodziła ona nieraz szybciej niż się spodziewali, wracali wtedy szybko, by ocalić sprzęt rybacki. Mogło być niebezpiecznie, bo czółno ciągle się wywracało. Potem razem tonęli. Wynosiło ich potem przy sąsiedniej wsi. Rybacy wiedzieli, że to może ich spotkać, wdowy później otrzymywały małą rentę. Zawsze było źle, kiedy kobiety stały na wydmach i czekały, często widziały jak czółno się wywraca…
Każdego lata nanosiło zwłoki tych, co utonęli przy kąpieli. Wieś musiała je pochować na swój koszt we wsi Jamno. Kiedy była burza często wyrzucało bursztyn. Reinhold Will miał we wsi Czajcze nadawcze biuro bursztynowe dla Królewca. Kiedy coś się znalazło, należało tam dostarczyć, a on to wysyłał właśnie do Królewca.
W Czajczach było bardzo pięknie, jedna z najlepszych plaż. Było samotnie i bardzo spokojnie. Nie było koszy plażowych. Letnicy musieli sami sobie zbudować i zamykać je pod ochronę, bo inaczej spłukało je morze. Kiedy u rybaków byli letnicy, musieli sami sobie gotować, bo gospodarze nie mieli czasu. Wynajmowało się dla noclegów, z pościelą, jak również była dostępna ryba, ziemniaki i mleko.
Dzieci we wsi często musiały pomagać rodzicom. Doiły krowy i karmiły zwierzęta. Wiosną sadziły ziemniaki, a jesienią wykopywały. Dziewczęta uczyły się wcześnie gotować i doprowadzać dom do porządku, ponieważ matki często sprzedawały ryby. Dzieci wcześnie były samodzielne. W zimie dużo saneczkowały. Było kilka górek, a śnieg najlepszy. Jazda na łyżwach była dopiero, gdy jezioro dobrze zamarzło. Ścinano trzcinę, by łatać dachy i robiono zabawki dla dzieci na jeziorze, np. kaczki z sitowia.
We wsi była stara szkoła, a właściwie szkoła-dom dożywotniego utrzymania pana Otto Schuhr. Jednak został on wzięty na wojnę, gdzie zginął. Od tamtej pory dzieci chodziły do szkoły do sąsiedniej wsi Łazy.
Oprac. Alicja Leitgeber-Miziołek na podstawie notatek p. Gerdy Will ur. w 1928 roku we wsi Czajcze.